Niesamowity jest rozmach, a jednocześnie kameralność "Nibelungów". Akcja rozgrywa się w dosyć wąskim gronie bohaterów; w "Zygfrydzie" niemal nie wychodzi, poza początkiem, spoza murów zamku, gdzie wysmakowane zdjęcia tworzą jak gdyby ruchome, dosyć często symetrycznie pomyślane malowidła, gdzie ruchem jest pełna napięć gra o dominację. W "Zemście Krymhildy" plan staje się szerszy, przypomina to trochę "Narodziny narodu", gdzie aż rojno od statystów. Symetria ustępuje teraz na rzecz chaosu. Nasatje w końcu zmierzch Nibelungów. Całość swą formą przypomina, bo przypominać musi, operę Ryszarda Wagnera "Pierścień Nibelungów", film jest rozległy niczym opera i podzielony na pieśni. To kino, które nie boi się jeszcze producenta, cięć w scenariuszu i budżecie, śmiało realizuje swoje wytyczne, czyli szczegółowo opowiada w piękny i plastyczny sposób wycinek pewnej historii, która stała się legendą.